wtorek, 18 kwietnia 2017

Post factum czyli rozkminy na temat chrzanu.

     

   

       Nie będę się rozpisywać o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocnymi. Nie będę bo wiadomo, że Boże Narodzenie jest zawsze fajniejsze. Ma światełka, choinkę, prezenty i przede wszystkim w Boże Narodzenie się nie choruje. W Wielkanoc natomiast, może się to zdarzyć jako i mnie się zdarzyło. 
Nie od razu, bo piątek i sobotę przeżyłam jeszcze dzielnie na nogach, dopiero niedziela i poniedziałek odebrały mi moc. Chyba to też było poniekąd powodem, iż doszłam w tym roku do wniosku, że przygotowania przedświąteczne są równie ważne i ekscytujące a może nawet bardziej ekscytujące i ważniejsze niż same święta. No coś się przynajmniej cały czas dzieje, coś cały czas trzeba jeszcze zrobić, a w święta jakoś tak się przestaje, tym bardziej jeśli spędza się je w pidżamie pod pierzyną... Mogą okazać się nudne a jedyną rozrywką w takiej sytuacji jest ułożenie poduszki w inny, mniej uwierający kłębek.


      W sobotę M. szedł święcić jaja. On święci, jak przygotowuje koszyk. Około południa! postanowił mnie popędzić.
- Przygotujesz tę święconkę?
- Noooo....
Poczłapałam po reklamówkę z biedry i jakąś szlajfkę. Szlajfka była złota. Piękna... i moim zdaniem komponowała się całkiem nieźle z reklamówką z biedry.
- No ja z tym nie pójdę!  Złota szlajfka??  Obciach.
Uuuuu... jaki esteta się zrobił z niego. Wyciągnęłam zatem ze schowka koszyk. Kosz... właściwie. Dokładnie był to kosz na grzyby. Mógłby się w nim zmieścić cały gar bigosu. Mógłby... ale niestety pokrywka ciągle nieelegancko wystawała i wyglądała jak właz od studzienki ściekowej, tak więc i ten pomysł musiałam zarzucić. Wyszperałam w końcu ten koszyczek malusi, zgrabniusi z jasnej wikliny. Umościłam w nim pitulaśną serwetkę z jeszcze bardziej pitulaśną koronką, na to jajuszka kraszanki dwa, masełeczko świeżusie prosto z lidla,  solusi szczyptunię nie byle jakiej, bo morskiej ze sporą zawartością jodu, kiełbasinki kółeczko okrągłe, ociupinkę makowczyka, chlebusia kawalątek i... 
I czegoś mi brakowało. 
Coś jeszcze dorzucić powinno się na pewno... Coś pierwszej potrzeby... No! To i cichaczem wsunęłam dwa marlboro czerwone z filtrem, zapałki i pustą małpkę po soplicy wiśniowej. Przykryłam to wszystko, jak gdyby nigdy nic drugą pitulaśną serwetką z równie pitulaśną koronką i z miną kogoś, kto dobrze spełnił swój obowiązek, oddaliłam się z kuchni, nasłuchując jednocześnie jakichś oznak werbalnych, iż M. zawartość koszyka odkrył. Jako, że przez dłuższy czas żadna "eureka" do mnie nie doszła, pomyślałam iż to nic, bo zawartość koszyka, M. odkryje w kościele podczas święcenia, a z nim zawartość ową odkryje ksiądz i wszystkie  okoliczne matrony nadobne świętością swą też odkryją... Co mnie wprawiło w iście świąteczny i radosny nastrój.
Jednak... jakież ogromne zdziwienie stało się mym udziałem, kiedy po powrocie do kuchni zamiast pitulaśnej święconki zobaczyłam armatę przykrytą serwetką. Z koszyka wystwała lufa, a dokładnie szyjka nieopróżnionej onegdaj do końca, półlitrowej finlandii cytrynowej. W odpowiedzi na oburzenie wielkie me, usłyszałam, że to wstyd chodzić do kościoła z małpką i do tego jeszcze pustą! 
No fakt. Już miałam się zgodzić gdy do kuchni wszedł syn. Ogarnął wzrokiem przykrytą serwetką armatę, skrzywił się i powiedział kręcąc głową
- No jak dzieci... Jak dzieci... 
Ano... I wtedy to właśnie przypomniało mi się, że wodę i ogień to się święci osobno, wieczorem z poszanowaniem i oprawą godna tych żywiołów. Natomiast w koszyku brakuje chrzanu!  

Bo z tym chrzanem to zawsze na Wielkanoc u dziadków wiele zamieszania było. Od rana babcia wychylając co jakiś czas głowę spod garnków stojących na piecu, rzucała w stronę dziadka dobitne i jednoznaczne:
- Chrzanu trzeba iść nakopać!
Na co dziadek wcale niedobitnie i niejednoznacznie odpowiadał jej:
-  Ano... trzeba...
Za jakiś czas od strony pieca znowu dolatywało:
- A chrzan nie wykopany!
na co w odpowiedzi padało:
- Ano... niewykopany...
Bo dziadek był zawsze czymś zajęty i były to rzeczy, które akurat w tym momencie miały u niego swój czas. Zawsze był pochłonięty czymś, co trzeba zrobić własnie teraz i nikomu się wtrącać do tego nie trzeba... Czy to była naprawa końskiego chomąta, czy leżenie pod jabłonią, czy ostrzenie noży albo brzytwy na skórzanym pasku, czy drzemka... trzeba było to po prostu zrobić dobrze i w swoim czasie. Bo w życiu człowieka wszystko musi mieć swój czas.
Kiedy jednak po raz kolejny zza otwartej duchówki, wyleciało zdanie o chrzanie... i wyleciało w sposób wyraziście sugerujący iż limit słowa "chrzan" w babcinym słowniku niebezpiecznie zbliża się do stanu zerowego... dziadek wstawał z ławy z głębokim westchnieniem  i swoim "ano" ...i dodawał "to pójdę nakopać". Dźwięk głosu babci widocznie przekonywał go, iż właśnie przyszedł czas kopania chrzanu. Ociężale zaczynał przygotowywać się do tej wyprawy. Owijał nogi dokładnie onucami, zakładał gumowce, potem serdak, po kolei i starannie zapinając każdy guzik. Przygładzał włosy by na głowę założyć uprzednio dokładnie otrzepany kaszkiet. Bez kaszkietu się dziadkowi nie wychodziło... Rzucał do mnie, ku mej wielkiej radości  "idziemy"! i wyruszaliśmy... Dla mnie była to daleka wyprawa. Na jego jeden krok przypadały  moje cztery. A i odległość pokonywana przeze mnie była z cztery razy dłuższa, bo trzeba było go wyprzedzać, obiegać dookoła, zaglądać pod mijane krzaczki i zbierać wyjątkowo ładne kamyki... Tak to była długa i starannie przygotowana wyprawa. Chrzan rósł jakieś trzy, może  cztery metry od domu, pod leszczynami... Dzisiaj to wiem, bo dzisiaj wiem ile to jest metr, wtedy nie wiedziałam. Fakt, iż taką wiedzę posiadam, wcale nie koliduje mi ze wspomnieniem dalekiej i długo przygotowywanej wyprawy po chrzan... We wspomnieniach metry nie są miarodajne a chrzan rósł bardzo głęboko. Jeśli coś jest głęboko to i daleko.

Potem dziadek siadał na kamiennych schodach przed gankiem i już bez popędzania i namów zaczynał ten chrzan trzeć. Tarł i tarł na metalowej tarce a twarz mu czerwieniała i zalewała się coraz  bardziej łzami. Oczy zachodziły pajęczynką krwistych żyłek a łzy nie przestawały kapać... I może, on nie od tego chrzanu płakał. Może nad swoim życiem płakał. Nad ciężką zimą, zbyt małymi plonami w zeszłym roku i nad krową, która urodziła martwego cielaka... Może jeszcze nad czymś płakał... Kto wie? Ale z końcem tarcia chrzanu i łzy się kończyły i żale i westchnienia ciężkie. 

Potem, w niedzielny poranek (chyba?)  trzeba było obejść ze święconą wodą i święconą palmą całe domostwo.  Dziadek z dumą i radością na sobie i z rodziną za sobą, najpierw dokładnie rosił każdy kąt domu a potem kropił stodołę, oborę, poddach i drewutnię. Zasieki kropił i swoją stolarnię. I ogródek za stodołą i sad przed domem... I na pole trzeba było wyjść i pole też pokropić. I zadowolony był i dumny bardzo. Z wiosną i z tą wodą święconą, pewnie o nowym sianiu, oraniu, o nowym cielaku myślał. Żale przy chrzanie zostawiając. Ot taka Wielkanoc była.

Dlatego chrzan jest ważny a wyprawa po niego taka trudna. 

M. tarł go przy stole. Też na metalowej tarce. Cały zalany łzami jak tradycja nakazuje.
- Ale beczysz!?
Spojrzał na mnie...
- Nie beczę. Oczyszczam sobie zatoki. 

No nie mówiłam... że chrzan jest ważny. 


10 komentarzy:

  1. Rano po robocie se poczytam..może już w połowie zasnę;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałem przed robotą, na wszelki wypadek.

    Do święconki kupiłem sól himalajską, różową. Zajebiście się komponowało w koszyczku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doceniam fakt, iż odpowiedni czas do czytania wybrałeś... Nie to co Konto!

      Różowa sól?? Himalajska?? Wspiąłeś się na wyżyny aranżacji świątecznej!Że na to nie wpadłam! Mam z trzy słoiczki w łazience przy wannie. W przyszłym roku zapewne skorzystam z tej inspiracji... może nawet dorzucę od siebie trochę masła shea. :)))

      Usuń
    2. W łazience? Przy wannie? A ja sobie tym jajka posypywalem! Przed konsumcjom. To tego sie nie je?

      Usuń
    3. Tej mojej z wanny raczej nie jadam. Chociaż... zawsze ktoś musi być pierwszy, więc powiedzenie ze stuprocentową pewnością, że jej się nie je, narzuca od razu pewne ograniczenie. Nie... no... Tę Twoją himalajską chyba się je. Jesli żona nie stawia jej przy wannie tylko w szafce w kuchni - to istnieje takie prawdopodobieństwo... ;)

      Usuń
  4. Uwielbiam moment z chrzanem. A poza tym to dopóki Dziadek nie idzie kopać, to czuję z nim więź.
    Świąt nie lubię, niestety. Lubię być w domu u rodziców, ale bez tej otoczki. A tegoroczne spędziłam najpierw pijąc, potem jedząc, a w poniedziałek siedząc dwie godziny na saunie, bo otwarta była (dlatego kocham Lublin, który rozumie, że saunę trzeba w święta otworzyć).
    Ps. Musiałam googlować szlajfkę i kraszanki :):)

    OdpowiedzUsuń